sobota, 21 lipca 2012

Hej,
Ostatni dzien w Argentynie... jutro rano wsiadam w samolot do domu i  moja wymiana bedzie oficialnie skonczona, nie bede juz wymiencem. Nie chce sie zbytnio rozpisywac na temat wyjazdu, pozegnan z przyjaciolmi i rodzina i wszystkich tych smutnych i ciezkich sprawach, bo jestem zmeczona, a piszac o tym wszystkim pewnie zmeczylabym i was. Po za tym juz mi chyba przeszlo, jestem w buenos aires cala padnieta po dlugim dniu zwiedzania miasta na piechote (byl ladny sloneczny dzien wiec w ogole super) i wlasciwie juz przygotowana do wyjazdu. Ciezko bylo wczoraj, bo trzeba bylo zrobic wszystkie te rzeczy ktore nienawidze robic (pakowanie,organizowanie, pozegnanie, wyjezdzanie, panikowanie) i pozegnac sie z moja kochana trzecia host rodzina, bo moze na poczatku byly nieporozumienia, ale pod koniec bardzo dobrze sie odnalazlam w domu-zakladzie-fryzjerskim. Wczoraj bylo trudno, wiec dzisiaj moze byc tylko lepiej. Juz sie z wszystkimi pozegnalam i teraz nie moge sie doczekac powitania wszystkich w Polsce
Jestem optymistyczna w skrocie mowiac :) Bo tez czekaja na mnie moja rodzina, przyjaciele zwierzaki i wszystko za czym tesknilam przez ostatni rok. I oczywiscie pierogi :D szarlotka, sernik i zupa :)
(Pisanie bloga jednoczesnie sluchajac Michael Jacksona na youtubie nie jest najlepszym pomyslem. Nie da sie sluchac jego piosenek bez ogladania teledyskow), wiec prosze wybaczyc kiepska zawartosc tego wpisu, jestem zmeczona i nie chce pisac zbyt sentymentalnie. Jutro spedze w samolocie na przemian spiac wspominajac i placzac. Na to wyglada. Tymczase zaraz ide zjesc moje ostatnie empanady w Argentynie w tym roku.

Argentyna to piekny kraj z wspanialymi ludzmi i bedzie mi okropnie zal wyjezdzac, jakkolwiek bardzo ciesze sie przylotu do Polski. Jak powiedzialam nie chce sie rozklejac emocjonalnie wiec napisze moze troche o buenos aires, gdzie jestem od popoludnia. Mialysmy (ja i Lu, siostra barbi ktora mieszka z nami w Polsce)(zatrzymuje sie w domu Lu do jutra) mialysmy zrobic tour buenos aires autobusem turystycznym i w trzy godziny zwiedzic wszystkie zabytki. Ale jak doszlysmy do miejsca gdzie sie kupuje bitety okazalo sie ze juz nie bylo miejsca. Wiec postanowilysmy pojsc pieszo. Zwiedzilysmy tak spory kawal bs as i przy okazji okropnie sie zmeczylysmy, wrocilysmy do domu ledwo zywe, ale udalo nam sie zwiedzic la plaza me mayo i la casa rosada, puerto madero z pieknym mostem kobiet i la plaza serrano gdzie bylo cale mnostwo targowisk sklepow z ubraniami, torbami, zabawkami, ze wszystkim tak naprawde. Po wydaniu tam troche pieniedzy doczlapalysmy sie do domu. Zajelam sie przepakowywaniem walizek, tak by sie wszystko miescilo i, o dziwo, chyba nie mam nadbagazu (mam za to 3 walizki wszystkie idealnie 23kg).
napisze jakies ladne podsumowanie juz w Polsce, kiedy bede bardziej wypoczeta i bede miala wiecej czasu, tymczasem ide spac, bo jutro musze rano wstac.                          

Tak wiec do zobaczenia w Polsce!

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Witam znowu! 
Ostatnio dluuugo nie pisalam z braku tematu czasu i checi, ale jesli czegos nowego nie napisze to mnie mama zabije, wiec nawet jesli nie specjanie mam chęć to przynajmniej mam motywację w postaci zirytowaniej mamy na skypie ;)
nawet nie to, że nie lubię pisać tego bloga, bardo lubię i cieszy mnie jeśli pojawią się jakieś komentarze, po prostu trudno mi się do tego zabrać, specjalnie teraz kiedy nie mogę wstawiać zdjęcia, mój polski jest beznadziejny i pisanie tylko przypomina mi o tym jak mało czasu mi zostało tutaj ( czyli tylko 35 dni!!! O.o )


I nie wiem o czym pisać...
Jakieś dwa tygodnie temu odbyła się konferencja dystryktu w Mar del Plata i miałam okazję spotkać się z całą masą wymieńców których poznałam na wycieczce na północ. Nie wszyscy się pojawili, bo część nie była z tego dystryktu, inni nie chcieli zapłacić (zresztą ja też nie, i prawie przez to nie pojechałam) a część już wróciła do swoich krajów (chlip chlip). Prawie nie pojechałąm, bo za 3 dni konferencji (czyli w zasadzie pracy dle rotry) rotary zaśpiewało astronomiczną sumę, którą potem obniżyli, która jednak nadal była astronomiczna więc mój klub zaoferował zapłacić za bilety autobusowe, które nie były w cenę wliczone i troche jeszcze obniżyli cenę więc w końcu, dzień przed wyjazdem stanęło na tym, że w końcu pojechałam. I nie żałuję, warto było, właściwie głównie z powodu tego, że tyle innych wymieńców się pojawiło, a z wymieńcami zawsze jest zabawnie (było nas koło 40). Założenie konferencji było takie, że będziemy rozmawiać opowiadać i doradzać przyszłym wymieńcom, czyli z argentynczykami którzy w przyszłości wyjadą do jakiegoś kraju, po za tym mieliśmy razem zrobić prezentacje/przedstawienie o tym jak postrzegamy Argentynę i o naszym życiu tutaj, ale poza tym mieliśmy całe mnóstwo czasu na włóczenie się po mieście, zakupy i gadanie. 
Mar del Plata do dość spore (jak na Argentynę) miasto na wschodzie prowincji Buenos Aires, utrzymujące się głównie z turystyki, bo latem przyjeżdżają ludzie z całej argentyny wypoczywać na plaży w upale. Jako że my przyjechaliśmy na styku jesieni i zimy, nie było ani tłumów ani tym bardziej ładnej pogody, za to byliśmy w stanie podziwiać obfite ulewy i morskie wichury. I tak było super :) 
Właściwie nie ma dużo do opowiadania, większość czasu spędzaliśmy chodząc po mieście grając w karty, chodząc na wycieczki które organizowali nam rotarianie. Jedyny ładny dzień spędziliśmy chodząc po lesie w 'Sierra de los padres', właściwie dopiero teraz się zorientowałam, że od czasu wycieczki na północ pierwszy raz byłam w lesie. i nawet nie wiem czy dżungla w Misiones się liczy jako las. Tutaj w Olavarrii poza miastem są tylko pola i pola soji, kukurydzy i słoneczników. (Tak więc Wera--> musimy dopisać do naszej 'listy rzeczy do zrobienia po powrocie' spacer po kampinosie- z psem )
Po spacerze wróciliśmy do hotelu i w dużej sali wszyscy się zgromadziliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać w jakiej formie moglibyśmy zrobić tą prezentacje. W końcu, czyli po bardzo długim czasie siedzenia gadania i nic nie robienia, zdecydowaliśmy się zrobić przedstawienie, które zacznie się na tym, że siedzi parę osób na lotnisku z walizkami i rozmawia o tym, że już muszą wracać do swoich krajów, że niekoniecznie chcą wrócić i tak zaczynają wspominać od początku najważniejsze rzeczy, które się podczas tego roku wydarzyły. Jak tylko wspomnieji o czymś ważniejszym, grupa osób wychodziła i zaczynała  (występować, actuar, odgrywać? nie pamiętam już jak się pisze po polsku!) odgrywać scenkę o której mowa. Każdy występował przynajmniej w jednej scence. Fajnie nam to wyszło, wzieliśmy esencje tego czym jest Argentyna, wymiana i jacy są argentyńczycy i zrobiliśmy z tego parodię wykorzystując stereotypy, własne doświadczenia i zabawne przeżycia które nam się przytrafiały. Było np. Pożegnanie z rodziną na lotnisku, pierwsze spotkanie z h-rodziną i próba komunikacji bez znajomości jezyka, pierwszy dzień szkoły, pierwsze spotkanie z przyjaciółmi pijąc Mate, dziwne godziny jedzenia ( w Argentynie kolacje się je o 10-11 w nocy), pierwsze wyjście do dyskoteki (tutaj wszyscy co weekend wychodzą tańczyć, taka kultura :D ) próba spakowania walizki by zmienić rodzinę, co jest praktycznie niemożliwe, bo po sześciu miesiącach zdajesz sobie sprawę, że nie mieszczą ci się rzeczy, i tak dalej i tak dalej. Dużo tego było, ale zrobiliśmy to z poczuciem humoru, więc jak to przedstawiliśmy w teatrze ostatniego dnia na dużym dystryktalnym spotkaniu rotary, to wszystkim się spodobało :) Potem, wieczorem była chyba najfajniejsza część wycieczki, bo odbyła się gala, czyli oficjalna kolacja w bardzo ładnym lokalu, wszyscy się ładnie ubraliśmy a potem kiedy rotarianie sobie poszli włączyli Kumbie(- typową argentyńską muzykę dyskotekową o której napisze później) i party party party :D podczas kolacji chyba nieżle wszystkich zaskoczyliśmy, bowiem wymieńcy w argentynie mają taki zwyczaj że kiedy się zbieramy zawsze śpiewamy, a tak się stało, że w podczas jedzenia puszczali muzykę i w połowie kolacji zaczęła lecieć piosenka 'my heart will go on'  z titanica i wszyscy spontanicznie zaczeliśmy śpiewać, tańczyć i klaskać, było super śmiesznie, wszyscy oficialnie wyglądający ludzie z rotary byli bardzo zdziwieni i parenaście osób nas zaczeło filmować, naprawdę musiał to być niezły widok i to tak spontanicznie. Bedzie mi brakować tych wszystkich szalonych wymieńców :/ ech, nie chce wracać.
Następnego ranka wszyscy spakowaliśmy walizki dość smutni pożegnaliśmy się ze sobą, to dość dziwne uczucie, żegnać się z ludżmi z którymi wiesz, że już nigdy się nie spotkasz a wśród których spędziłeś najlepsze momentu z wymiany/ życia. Nie lubię pożegnań :(
I już za 35 dni będę musiała pożegnać wszystkich, którzy byli najważniejszymi osobami dla mnie przez ten wspaniały rok, nie wiem jak to zrobię, wiem że moi przyjaciele szykują dla mnie suprise party :) 
Ale z drugiej strony za 35 dni znowu zobaczę się z rodziną, przyjaciółmi i warszawą :D
Tak więc, jeszcze coś napisze, a tymczasem do zobaczenia za 35 dni!!!

niedziela, 17 czerwca 2012

zzzzzzz

Dorga Mamusiu,
Bardzo Cie kocham, ale właśnie wróciłam do domu z 'rodzinnej imprezki' i jutro szkoła się zaczyna o 7.30 więc mam tylko 4.30 godziny snu. Napisałam następny post na kartce, ale przepisanie go zajmie mi jakąś godzinę, i ogólnie jak się nie położę spać teraz to nikt mnie nie będzie w stanie obudzić.
Zreszta i w normalnych okolicznościach trudno mnie z łóżka wywlec


Przesyłam buziaczki! :* :* :*
Idę spać, pa pa :)

wtorek, 15 maja 2012


Kontynuacja wycieczki na północ:

Wymyśliłam jakim sposobem nadać odpowiedni nastrój temu poście, bez możliwości wstawienia zdjęć. :)

Ponieważ następne miejsce gdzie pojechaliśmy autokarem w ramach wycieczki rotary było niesamowicie... no nie wiem, tradycyjnie-pięknie-północno-Argentyńskie, postanowiłam wstawić tę piosenkę, jedną z moich ulubionych, zespołu Calle 13 nazwaną 'Latinoamerica', by pokazać, choć trochę jak niesamowicie piękny i różnorodny jest ten kontynent.
Ta piosenka, to jedna z tych piosenek, które po prostu trzeba zobaczyć/ usłyszeć by mieć jakiekolwiek pojęcie na tema różnorodności i pięknie Ameryki południowej. Sam utwór ma przesłanie polityczno-patriotyczne i jest w sumie dość smutny, szkoda, że nie każdy zrozumie słowa tej piosenki, bo są niesamowite (wiem, powtarzam cały czas te same słowa). Również polecam dokładnie obejrzeć filmik, bo pokazuje wszystko to, za co kocham tę kulturę, różnorodność, piękno kolorowość, tradycję, wolność, dzikość- nie potrafię odpowiednio opisać wszystkie te rzeczy które tworzą A.poł, obejrzyjcie, posłuchajcie. Myślę że ta piosenka lepiej Wam posłuży za ilustrację.

Jeszcze taka rzecz; Jak moża tęsnić za czymś, jeszcze tego nie utraciwszy? Tzn. koniec mojej wymiany się nieodwołalnie zbliża, ja już zaczynam tęsknić za Argentyną, i wszystkimi tymi przeżyciami, które mnie tu spotkały a nawet jeszcze nie opuściłam kraju! Proszę, niech mi to ktoś wytłumaczy, jak to możliwe?. 


Jestem pod wrażeniem, że Argentyńczycy sami nie wiedzą w jakim pięknym i bogatym kraju żyją.

No dobra, i na takiej notce rozpocznę dalszy ciąg wycieczki czyli:
Dzien 9 dojechaliśmy do Tilcary w prowincji Jujuy. Trafiliśmy do prze malutkiego miasteczka objętego szałem karnawału. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy przez przypadek w te parę dni świętowania- Daty karnawału trudno przewidzieć, bo to coś bardzo spontanicznego i data zależy od tego kiedy ludzie z miasteczka się zbiorą, takie rzeczy są trudne do przewidzenia.
No więc mieliśmy szczęście poznać karnawał w Jujuy, który bardzo różni się od tego 'znanego' w Rio czy innych miejscowościach w Brazylii. Polega na tym, że owszem, są parady na ulicy, ale zamiast kostiumów tanecznych z piórkami ludzie przebierają się za diabły. Czyli: bardzo kolorowe łaciate kostiumy z powpinanymi lusterkami, koralikami, cekinami (im bardziej kiczowate tym lepiej) oraz maskę z rogami, całkowicie zakrywającą twarz. Oprócz tego, ludzie tańczą podążając za defiladami do latynoskiej muzyki i sypią w siebie na wzajem... mąką i sztucznym śniegiem z puszki. Taki ciekawy i śmieszny zwyczaj myśleliśmy sobie my, wymieńcy, dopóki nie oberwaliśmy pełną twarz owego sztucznego śniegu :D Skończyło się na tym, że ja z koleżankami też kupiłyśmy sobie te puszki w ramach samoobrony przed małymi dziećmi na ulicy i świetnie się bawiłyśmy polując na defilady (były w sumie 3 różne przemieszczające się grupy). Wszyscy również wyglądaliśmy bardzo zabawnie, bo każdy bez wyjątku po powrocie do hotelu był cały w mące i wspomnianej pianie, przez te dwa dni chyba nikt nie był czysty dłużej niż pół godziny.
Tilcara była też wymarzonym miejscem na zakupy, nie jakieś bardzo turystyczne miejsce, bo tylko z jednym jedynym hotelem (całkowicie zajętym przez nas), ale w ramach karnawału na placu ustawiły się straganiki pełne ręcznie robionych swetrów z lamy (<3) skarpetek, szali, słodyczy, sztucznego śniegu oczywiście, pamiątek, mate oraz OWOCE. Najpyszniejsze owoce jak w życiu jadłam. I chyba najtańsze. Mango wielkości piłek rugby za mniej więcej 4zł, krojone i zjadane na miejscu. Pan kroił na połowę mango w szachownice, byśmy mogli sobie zjadać- niestety trudniej było z odwrotną stroną więc każdy zanim się orientował zostawał upaćkany od soku z mango (Oraz oczywiście piana i mąka). Nie wspominając owoce granatu, pomarańcze, kiwi i tak dalej. 

Kiedy akurat nie obżeraliśmy się mango lub nie prowadziliśmy wojny z małymi dziećmi z puszkami piany, sporo chodziliśmy po okolicznych górach. Nie ma tutaj dużo do opowiedzenia, oprócz tego że było okroooooopnie męcząco, głównie z przyczyny upałów i choroby wysokościowej, przez którą sporo osób musiało się wracać/iść do lekarza/spać. Warto było, bo jak zwykle widoki niesamowicie piękne- Czerwone suche skały, przepaście i kaktusy :) 

Tak spędziłam dwa dni w karnawałowej Tilkarze, dodam fotki, napisze więcej, ale w weekend, jak wrócę z Buenos Aires, bo już naprawde muszę się zacząć pakować- mam autobus za pół godziny :P

Next up: Villa union, La roja





środa, 25 kwietnia 2012

Hej!
Kontynuacja wycieczki na północ pojawi się tutaj wkrótce, tymczasem pomyślałam, że skoro nie moge dodawać zdjęć, to napisze coś nowszego z życia w Olavarrii.
Ostatnio zmieniłam dom po raz trzeci, a było z tym trochę problemów i długa skomplikowana historia. W moim drugim domu mieszkałam z host bratem Andresem (6 lat) host matką Marianelą i z jej chłopakiem/mężem Guillermo oraz otyłym psem i kotem. Ich córka wyjechała na wymianę do USA. A historia idzie tak: 
Niecałe dwa tygodnie temu mieliśmy zmieniać rodziny, ja miałam pójść do domu w którym mieszkała dziewczyna z meksyku a na moje miejsce przyjeżdżała amerykanka. Swoją drogą cieszyłam się z zmiany, bo poznałam moją trzecia rodzinę wcześniej i wydawali mi się bardzo sympatyczni. Ale ale, w czwartek od Marianeli (host matki) dowiedziałam się, że ona dowiedziała się od swojej koleżanki która dowiedziała się od mojej przyszłej rodziny, że mnie nie przyjmą, gdyż ich córka wcześnie wróciła ze stanów ( po 3 miesiącach) więc nie chcą więcej wymieńców, skoro mają swoją córkę z powrotem (trochę niemiło z ich strony). Za takie właśnie rzeczy 'kocham' Rotary w Argentynie, miałam zmienić dom w sobotę, a dowiaduję się w czwartek krętymi drogami, że nagle nie ma dla mnie rodziny i muszę dzwonić do Rotary, by mi łaskawie powiedzieli o co chodzi, bo oni oczywiście sami z siebie mnie nie poinformują. Podczas rozmowy telefonicznej z panem G. z rotary dowiedziałam się o opisanej wcześniej decyzji mojej nie-przyszłej rodziny, a także o tym, że prawdopodobnie przyjmą mnie ludzie którzy mieli wymieńców rok wcześniej i że mam się spakować na następny dzień. Więc zaczęło się wielkie pakowanie... przy okazji zorientowałam się, że w żaden sposób nie uda mi się zmieścić wszystkich moich rzeczy w dwie walizki na powrót. Dobrze wiedzieć. 
W sobotę po południu zadzwoniłam do pana G. ustalić godzinę zmiany domów, a on mi powiedział, żę przecież nigdzie nie ide, bo okazało się, że ojciec nowej rodziny nieszczęśliwie doznał ataku serca, więc ten dom nie wchodzi w grę i w związku z tym Rotary kompletnie nie wie co zrobić i mam zostać gdzie jestem póki coś się nie wyjaśni. Wszyscy byli w stresie, ja z spakowaną walizką i zupełnym brakiem pojęcia gdzie będę mieszkać przez następne 3 miesiące, moja rodzina, bo w niedzielę przyjeżdża Mei Lin z Ameryki a oni nie mają miejsca w domu i tak dalej i tak dalej. Wieczorem właśnie kiedy byłam w parku z wymieńcami dostałam telefon od Marianeli, żebym wracała, bo za pół godziny przyjeżdża mnie odebrać pan G. by mnie zabrać do nowego domu, chociaż ona nie wie gdzie, bo jej nie powiedział. No i tak trafiłam do nowego domu, bez wcześniejszego uprzedzenia ani żadnej wiedzy kto tam mieszka. 
I szczerze mówiąc trochę się zawiodłam. Spodziewałam się, no tego co każdy wymieniec się chyba spodziewa: rodziny zastępczej, a z kolei z braku innej opcji trafiłam do domu członka rotary, samotnej starszej Pani, która prowadzi zakład fryzjerski i ma dzieci w wieku moich rodziców oraz małego psa. Nie chce brzmieć niemile czy niewdzięcznie, ale jestem zdania, że starsze osoby, członkowie rotary bez żadnego doświadczenia z wymieńcami to nienajlepsze osoby do przyjmowania nastolatków pod dach. Tym bardziej, że odkąd pamiętam, zawsze miałam rodzeństwo, rodziców babcie itd dookoła, ogólnie zwierzyniec w domu ;) 
Pani Maria w sumie dość miło się do mnie odnosiła, chociaż wiadomo było, że przyjęła mnie tylko dlatego, ponieważ jaj klub nie był w stanie znaleźć dla mnie rodziny i nie było innego wyboru, ale jest zapracowaną osobą, prowadzi rodzinny zakład fryzjerski po prostu nie jest w stanie ani poświęcić mi trochę czasu ani nawet przyrządzić jedzenie na obiad/kolacje. Jeszcze sytuacja się skomplikowała faktem, że nie prowadzi samochodu, a szkoła jest za daleko by iść na piechotę (autobus nie dojeżdża). Bardzo się zirytowałam na Rotary, że mnie w takiej sytuacji postawili i uznali za problem z głowy.


(zauważyłam, że trochę narzekam, przepraszam, ale pierwsze parę dni były trudne w nowym miejscu, staram się to opisać jakoś)


W międzyczasie wywiązała się długa korespondencja między rotary w warszawie i w olavarrii, (o której już nie wspomnę)bo chciałam poprosić o znalezienie mi prawdziwej rodziny, odnosiłam wrażenie że Pani u której mieszkam męczy moja obecność i zupełnie nie chce być za mnie odpowiedzialna. No bo bez przesady, nie oszukujmy się, przyjmowanie pod dach młodej osoby to nie do końca takie same jak przygarnianie psa czy kota, że wystarczy mu jedzenie dawać dwa razy dziennie i po problemie ( w Argentynie praktycznie nie istnieje zwyczaj wyprowadzanie psów na spacer, pies Mari na kuwetę w domu (?!?)) Nie jestem pewna czy ktoś wytłumaczył jej wcześniej, z czym wiąże się decyzja bycia host-rodziną. Jak tylko prosiłam ją o jakieś pozwolenie (np. na wyjscie gdzieś, wyjechanie na wycieczkę - koledzy z rotaractu zoorganizowali jednodniowy wyjazd do Bs As, na który byłam zaproszona i jako jedyna z wymienców nie dostałam zgody do pójścia, bo mieszkam z tą Panią ) od razu dzwoniła do rotary i mówiła mi że muszę ustalić to z nimi, bo to oni są za mnie odpowiedzialni (błąd, proszę Pani, to Pani ma za mnie teraz odpowiedzialność jako rodzina zastępcza) Ogólnie dziwna sytuacje.
Parę dni temu dowiedziałam się, że nie ma szansy na inną rodzinę i jak chcę to jedyne co mogę zrobić to wrócić do kraju. A wiadomo że tego nie chce (tata nie łudź się).
Minęło już trochę czasu, i zaczynam się dostosowywać do tego miejsca. Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. A wymiana to z człowiekiem robi, że bardzo szybko się uczy przystosowywać do nowych sytuacji. Doszliśmy do pewnych kompromisów: Podróżować mi nie wolno (żaden kompromis tak naprawdę) Maria płaci z taksówkę do szkoły a na wf biorę rower (zobaczymy czy przeżyję jazde rowerowa po argentyńskich ulicach) dwa razy w tygodniu jem w szkole, w inne dni mam do zjedzenia selekcje fast foodów z zamrażalnika. W efekcie dość sporo gotuję, bo nie cierpię tego świństwa.  Z czego podejrzewam, że Maria jest skrycie bardzo szczęśliwa- ma szczęście, że umiem gotować. No i w poniedziałki jako jedyny wymieniec mam obowiązek chodzenia na spotkania. W zamian podłączyli internet do domu, bo trochę trudno rozmawiać na skypie w zakładzie fryzjerskim.
To by było na tyle, muszę iść spać bo jutro szkoła. Napisze coś więcej jak się sytuacja trochę uspokoi.

wtorek, 17 kwietnia 2012

ups

Hej, wiem, ze dziasiaj mielam wstawic nowy post, wcale nie zapomnialam, ale napotkalam problem z blogspotem- tzn nie moge dodawac wiecej zdjec bez dodatkowej oplaty. Napisze jak soc sie z tym da zrobic. Mam nadzieje, ze znajde jakis sposob

sobota, 7 kwietnia 2012

Viaje al norte 2012 Cz. 2- Salta

Zaczynam tam gdzie skończyłam: dzień 5

Plantacje Yerby




Piąty dzień naszej wycieczki spędziliśmy w drodze, do naszego celu czyli Salty dzieliło nas ponad 1400 Km wiec czekał nas dzień i noc w autobusie. Jedyną ciekawą rzeczą która się wtedy wydarzyła, było to, że o mniej więcej trzeciej rano podczas jazdy ktoś nam kamieniem szybę w autokarze wybił. Ja spałam na dolnym poziomie (wygodniejsze fotele) więc na początku nie rozumiałam/ nie obchodziło mnie co się stało. Po chwili jednak zaczęli na dół schodzić ludzie i nie było mowy o dalszym spaniu. Gdy już ostatecznie się obudziłam ktoś mi powiedział, że wybito szybę na górze i że będziemy musieli się zatrzymać, bo jest pełno szkła i deszczu w środku i ludzie nie mają gdzie siedzieć. Więc przeczekaliśmy kolejne dwie godziny na najbliższej stacji benzynowej podczas gdy kierowcy montowali drewnianą płytkę w miejsce wybitego okna. No tak, Argentyna.
Okazuje się, że takie przypadki nie są wcale tak rzadkie i przypadkowe. Otóż Argentyńskie gangi co jakiś czas (specjalnie w północnej arg. gdzie panuje bieda) zasadzają się na poboczach dróg i czekają, aż przejedzie jakiś autokar turystyczny. Wtedy jedna grupa osób celuje i rzuca kamieniami w okna a druga w samochodzie jedzie za autokarem aż ten zatrzyma się na poboczu by naprawić szkodę. Wtedy kiedy wszyscy pasażerowie wysiądą z pojazdu członkowie tych gangów okradają autokar z absolutnie wszystkiego. Fajnie nie? To był właśnie powód dla którego jechaliśmy aż półtorej godziny z wybitą szybą- kierowcy koniecznie chcieli uniknąć zatrzymywania się na poboczu więc jechali dalej w poszukiwaniu stacji.

Rano dotarliśmy do miasta Salta, stolicy prowincji Salta. Ponieważ padało odbyła się bardzo krótka 'City tour' a potem akomodacja w pokojach i zwiedzanie miasta na własną rękę. Na wieczór zorganizowano nam kolację w tradycyjnej restauracji z tradycyjnymi  tańcami i tradycyjnym jedzeniem. Nie mam niestety fotek z tego wieczoru, ale było ciekawie.

Dzień 7 Pojechaliśmy już zreperowanym  autokarem do Valles Calchaquíes, nie będę opisywać, bo lepiej zrobią o zdjęcia, ale widoki były naprawdę piękne, krajobraz górzysty, z czerwonymi skałami i licznymi jaskiniami i kaktusami. Zwiedziliśmy jedną jakby-jaskinię, która jest znana z ego, że co roku odbywają się tam koncerty dzięki swojej niesamowitej akustyce. 
Po powrocie do Salty powiedziano nam, że mamy czas wolny, ale że jeśli ktoś chce to może pójść z grupą do muzeum wysokogórskiego, zobaczyć coś niesamowitego. Więc poszłam. No i naprawdę, główna atrakcją tego muzeum są znaleziska z przed ponad 500 lat. Są to rzeczy należące do 3 małych dzieci, które wraz z rodzicami przeszli daleką drogę aż na szczyt gór, by zostać złożonym w ofierze Bogom. Te przedmioty to sandałki, lalki, miski, złoto, czapki, zabawki i liczne figurki lam, wszystko to niesamowicie zachowane przez fakt, że przez przeszło 600 lat tkwiły zamarznięte w lodzie. Co najbardziej interesujące jest to, że w lodzie przetrwały również ciała tych trójki dzieci; chłopca w wieku 7 lat, i dwóch dziewczynek (około 15 i 6), przetrwały i to praktycznie w niezmienionym stanie, mają bowiem włosy, zęby, DNA, wszystkie narządy wewnętrzne nienaruszone oraz krew w żyłach. Makabryczne, ale fascynujące. Naukowcy nie są pewni co było przyczyną śmierci tych dzieci, gdyż badanie nie wykazały żadnej oczywistej odpowiedzi, ale podejrzewa się, że podano im w napoju truciznę i takim sposobem ofiarowane Bogom. W muzeum wystawia się jedną mumię na 3 miesiące, po czym następuje zmiana, by jak najlepiej konserwować ciała.
Historia jest niesamowita, a wrażenie jakie zostawia nie do zapomnienia, jak by ktoś chciał poczytać więcej to wstawiam link:

Ósmy dzień spędziliśmy w górach na gospodarstwie z końmi. Było śmiesznie, nie kłamie. Podzielono nas na dwie grupy po mniej więcej 30 osób, każdy dostał konia i w drogę. Tylko tylko, w mojej grupie konno potrafiły jeździć (łącznie ze mną) 4 osoby. Wolne tempo jazdy rewanżowały przepiękne górskie widoki i wspaniałe konie :) Po tym mieliśmy pyszny obiad, jakieś coś na przykład gęstej zupy z serem, małymi twardymi ziemniakami, mięsem i różnymi ziołami PYSZNE. Po obiadku zajęcia grupowe. Wieczorem ja z paroma koleżankami stwierdziłyśmy, że dlaczego nie pojechać gondolką na pobliską górę i zobaczyć panoramę Salty z odległości. Oryginalny plan był by wejść na piechotę, ale jako że jesteśmy wymieńcami, byłyśmy na to zbyt leniwe. Nie żałowałyśmy decyzji, bo wróciłyśmy w dół na piechotę i droga okazała się wystarczająco długa i męcząca by przekonać nas o naszej racji. Zdjęcia wyszły ładne, więc warto było :)

To by było na tyle, następnego dnia wsiedliśmy w autokar i wyruszyliśmy w kierunku Tilcary
Nowy post o Tilcarze za 10 dni (stwierdziłam, że ustalenie deadline ułatwi wszystkim życie)




















































Droga w dół okazała się być barrrrdzo długa


To już fotki z tego miejsca na wsi gdzie konno jeździliśmy, wyobrażacie sobie  teren  z takimi widokami?