wtorek, 13 marca 2012

Viaje al norte 2012!




Dnia 16 lutego wymieńcy z Olavarrii, włącznie ze mną wyruszyli autobusem z miasta, w kierunku Buenos Aires, by spotkać się z pozostałymi czterdziesto kilkorami wymieńców i udać się w podróż swojego życia, celem którego było poznanie północnej Argentyny, i occzywiście swietnie się bawić.
Spędziliśmy kilka długich godzin na terminale w Buenos, podczas których, o dziwo nic nikomu nie ukradiono.
Po parodziesięciu godzinach w wynajętym autobusie dotarliśmy do miejsca które już odwiedziłam i opisałam na blogu: El palmar. Tym razem jednak byłam z 53 innymi wymieńcami i mieliśmy spędzić tam dwa dni na 'integracji i poznawaniu grupy' do czego miały służyć duże (ale ładne!) pokoje 8-osobowe i zajęcia grupowe organizowane przez Jorje (Rotary Olavarria) Natalię (rotary jakieś inne miasto), Chechu (Organizatora wyjazdu z biura turystycznego) i Chocho, pracownik ośrodka La Aurora i przewodnik po El palmar. 
Nie mogliśmy też sami sobie dobrać naszych współlokatorów- co normalnie by mi się nie podobało, ale tym razem przyznam dorosłym rację. Przez to, ze sami nas rozdzielili, byliśmy zmuszeni rozmawiać i spędzać czas z nowymi ludźmi i bardzo ułatwiło to integrację. Mam też wrażenie, że przy rozdzielaniu nas szczególną uwagę przywiązywano do tego by nikt w pokoju nie mówił po tym samym języku (mam na myśli niemiecki, francuski, duński- bo wymieńców z tych krajów było najwięcej) Myśle, że dobrze zrobili, w ten sposób unikniono sytuacji w której dwie osoby w pokoju mówią po np. niemiecku a trzecia nie rozumie. Jak się przekonałam, ludzie mają skłonność by tak robić a to bywa frustrujące. Pozoatały więc dwa języki uniwersalne: Hiszpański i angielski, (co się z kolei Jorge nie podobało). Dano nam coś koło godziny by się rozpakować i zorganizować. Jako że właściwie od godziny pierwszej poprzedniego dnia w Olavarrii non stop byliśmy w autokarze a na dworze było tysiąc stopni, skorzystałam ten czas na prysznic. A tak, tylkotu nastąpiła mała komplikacja: Prysznic był już zajęty przez wielką, tłustą ropuchę. Zrobiłyśmy naradę przed pokojem i po tym jak dziewczyny zrobiły mnóstwo hałasu, Carlie z Ameryki zgodziła się przeprowadzić akcję ewakuacyjną, bo nie było żadnego chłopaka w pobliżu, którego można było by o to poprosić. Swoją drogą tych ropuch było tam od groma. 



Potem nastąpił obiad, który wszyscy zjedli ze smakiem, bo było dobre a poza tym śniadanie w trasie polegało na trzech krakersach o smaku i konsystencji kartonu, trochę wodnistego dżemu i mikroskopijnego ciasteczka.
Wspomniałam już wcześniej coś o El palmar, ale o ile pamiętam tego dnia marnie się czułam i zwiedzanie tego ślicznego parku narodowego nie było wtedy na liście moich priorytetów. Cieszyłam się więc , że znowu się tam znalazłam i mogłam go poznać troche lepiej. Po podzieleniu nas na cztery grupy  dwie z nich ( w tym naszą) zabrano jeepem z przyczepą na jazdę po rezerwacie i póżniej na kajaki. Przy okazji po drodze znaleźliśmy żółwia. Kocham kajaki, ale nienawidzę komarów, które niestety w Argentynie pojawiają się zawsze w pobliżu wody + zawsze w olbrzymich ilościach. Ponieważ byłam jedyną osobą z wystarczającą ilością rozumu w Glowie by zabrać ze sobą Off, po chwili właściwie nic z niego nie zostało, niestety nie miałam na tyle rozumu by zabrać go ze sobą na kajak.  W połowie drogi zatrzymaliśmy się na małej plaży na krótką kąpiel w rzece i zaczęliśmy wracać. Tu dopiero zaczęła się zabawa…  Kupiłam Off tropikalny, więc w przeciwieństwie do tego normalnego działał, jednak nikt nie przewidział, że po kąpieli przestanie działać, powrót więc wyglądał trochę jak scena z któregoś z tych tanich kiepskich horrorów, które tak lubi oglądać mój braciszek; wszyscy byli atakowani i gryzieni przez hordy zmutowanych i superodpornych komarów, na przemian próbując klepać rękoma gdzie popadnie, byleby je odstraszyć i wiosłować do brzegu. Coś niesamowitego, nigdy nie byłam tak pogryziona przez komary. Po powrocie wszyscy wyglądaliśmy jak byśmy mieli ciężkie przypadki ospy wietrznej.
Poharatanych, pdrapanych i swędzących zabrali nas do minimuzeu, gdzie opowiedziono nam trochę o historii parku, faunie i florze oraz pokazano nam palmy itd. Ciekawostka: Palmy w tym parku mają koło 400-500 lat, ale tam gdzie istnieją stare palmy w ogóle nie rosną nowe, nie ma małych palemek, są tylko te stare.












  Uff, i to dopiero pierwszy dzień...





Następnego (drugiego) dnia większość poranka po śniadaniu spędziliśmy nad basenem, grając w karty, rum inkuba, którego ze sobą zabrałam, jedząc lody oraz smarując się kremem na komary. Zorganizowano nam jakieś gry grupowe, dano nam jeść i więcej gier terenowych. Musieliśmy np., przejść wyznaczony szlak, bez dotykania linek, które zostały tam rozciągnięte, zrobić totemy, opowiadać historie, zbudować most i takie tam. J
Z zapaleniem jeżdżę konno, specjalnie w Argentynie więc zaraz wyłapałam okazję by pojechać w teren pośród palm i przekonałam Jorge by mi pozwolił zabrać się wraz z paroma osobami z zewnątrz na rajd, i jedną koleżankę by pojechała ze mną. Nie mam zdjęc, ale było cudnie, kocham jeździć  konno a w Arg. Można do tego jeszcze dodać spektakularne widoki :D Jeden tylko minus, że trzeba się liczyć z wysokimi temperaturami i, jeśli jest się wymieńcem- kondycją nie taką co kiedyś…
Wieczorem było ognisko pożegnalne z legędami o matce-ziemi w którą Argentyńczycy bardzo wierzą, specjalnie jeśli żyją na północy, tańcami, przedstawieniami, wygłupami i śmiechem.










Spakowaliśmy walizki i następnego popołudnia wyjechaliśmy ku prowincji Misiones, Puerto Iguazu- do wodospadów.


Dotarliśmy rano, jak zwykle zmęczeni i pogniecieni po nocy w autokarze, ale za to w zupełnie innej bardziej interesującej scenarii. Oto właśnie jak sobie wyobrażałam północ; duże rzeki, dżungla, upał, interesujące zwierzęta itd. I tak właśnie jest w Iguazu. Pozwolili nam wysiąść by zrobiś troche zdjęć rzece Parana, która właśnie tworzy wodospady, które cały świat przyjeżdża zobaczyć. Potem hotel, basen, szukanie restauracji otwarte w godzinach sjesty i lody, w takiej właśnie kolejności.  Lodziarnie w Argentynie są niesamowite, każda szanująca się lodziarnia musi mieć przynajmniej 5 wariacji smaku czekoladowego i 5 rożnych smaków dulce du leche. Niebo w gębie, nie można się oprzeć (nie żebym próbowała). Basen basen basen basen prysznic, wycieczka. 









Uuuuh, po nocy spędzonej w autokarze w upale 45C ludzie nie specialnie nadają się do fotografowania, co 

 Wycieczka do małego rezerwatu La Aripuca, by zobaczyć super wielkie i stare drzewa, oraz równie wielkie konstrukcje zrobione z starych i przewalonych drzew. Rozmiary tych kolosów były naprawdę imponujące, ale trochę upał dawał nam się we znaki więc… lody lody lody, pamiątki. Wszyscy też nie mogliśmy się doczekać następnego dnia, gdy pójdziemy zobaczyć siódmy cud świata: wodospady. Już nas ostrzeżono, że spędzimy tam siedem godzin, przejdziemy osiem kilometrów, będzie 47 stopni C i by nie zakładać nic ciemnego, bo można dostać udaru. Oraz by zabrać przynajmniej litr wody. 

Super duper duże drzewa.
















Wodospady w Iguazu, bez problemu najbardziej impresjonująca część wycieczki i gwóźdź programu. A także jeden z upalniej szych i męczących dni. Trudno mi to opisać, cały dzień spędziliśmy na chodzeniu po Parku narodowym Iguazy i zachwycaniu się nad piękne tego miejsca. Pierwsze wrażenie: Dużo dużo ludzi.  Absolutnie tłumy, i trudno się dziwić. Wbrew pozorom tyle ludzi nie przeszkada, bo to nie jest jeden wodospad, tylko parędziesiąt kilometrów oznakowanego szlaku, więc ludzi jest dużo w punktach turystycznych (aka, restauracjach) i przy głównych wodospadach.
Tuż po wejściu do lasu, znaczy dżungli, naszą uwagę przyciągnęły dziwne zwierządka, troche większe od kota, lecz niższe o krótkich łapach długim nosie i puchatym ogonie. Bardzo osobliwe, bo przypominały mieszankę borsuka z oposem i małpą, ale dość przyjazne i nie bojące się turystów, było ich całe gromy, także szczeniaków.
-----Godziny zwiedzania wodospadów-------






Uwieżcie mi na słowo, zdjęcia nie oddają tego co oczy widzą, a i tak są impresonujące.
Byliśmy też na łodzi, na dole tuż pod samymi wodospadami, niesłychana zabawa-wszyscy wróciliśmy przemoczeni do suchej nitki, ale tego właśie pragnęliśmy najbardziej w tym upale.  Poza tym wszystko oprócz butów sushy się w mig, w tym słońcu.

















Emm, nie wiem jak to przekręcić, dziwnie się wkleiło 





Potem jedzenie, empanady oczywiście. I wyruszyliśmy do gwoździa z gwoździa programu: Garganta del diablo- gardziel diabła. Szeregu największych wodospadów, gdzie zawsze jest naprawdę dużo ludzi. Do tego punktu prowadzi kilkaset metrów pomostu nad szerokimi rzekami, a sam punkt widokowy ustawiony jest tak bardzo na krawędzi, że ma się uczucie bycia otoczonym 360 stopni przez potężnie spadające wody. NIESAMOWITE.

 Tutaj zaczynają się zdjęcia z 'la garganta del diablo' największego i najpiękniejszego wodospadu (wodospadów)










I to dopiero 4 dni!



-----------------------Uwaga uwaga---------------------
Jakby ktoś chciał zobaczyć więcej zdjęć z wodospadów, to zapraszam na mój kanał na Flickr oto link:
http://www.flickr.com/photos/w-argentynie