środa, 25 kwietnia 2012

Hej!
Kontynuacja wycieczki na północ pojawi się tutaj wkrótce, tymczasem pomyślałam, że skoro nie moge dodawać zdjęć, to napisze coś nowszego z życia w Olavarrii.
Ostatnio zmieniłam dom po raz trzeci, a było z tym trochę problemów i długa skomplikowana historia. W moim drugim domu mieszkałam z host bratem Andresem (6 lat) host matką Marianelą i z jej chłopakiem/mężem Guillermo oraz otyłym psem i kotem. Ich córka wyjechała na wymianę do USA. A historia idzie tak: 
Niecałe dwa tygodnie temu mieliśmy zmieniać rodziny, ja miałam pójść do domu w którym mieszkała dziewczyna z meksyku a na moje miejsce przyjeżdżała amerykanka. Swoją drogą cieszyłam się z zmiany, bo poznałam moją trzecia rodzinę wcześniej i wydawali mi się bardzo sympatyczni. Ale ale, w czwartek od Marianeli (host matki) dowiedziałam się, że ona dowiedziała się od swojej koleżanki która dowiedziała się od mojej przyszłej rodziny, że mnie nie przyjmą, gdyż ich córka wcześnie wróciła ze stanów ( po 3 miesiącach) więc nie chcą więcej wymieńców, skoro mają swoją córkę z powrotem (trochę niemiło z ich strony). Za takie właśnie rzeczy 'kocham' Rotary w Argentynie, miałam zmienić dom w sobotę, a dowiaduję się w czwartek krętymi drogami, że nagle nie ma dla mnie rodziny i muszę dzwonić do Rotary, by mi łaskawie powiedzieli o co chodzi, bo oni oczywiście sami z siebie mnie nie poinformują. Podczas rozmowy telefonicznej z panem G. z rotary dowiedziałam się o opisanej wcześniej decyzji mojej nie-przyszłej rodziny, a także o tym, że prawdopodobnie przyjmą mnie ludzie którzy mieli wymieńców rok wcześniej i że mam się spakować na następny dzień. Więc zaczęło się wielkie pakowanie... przy okazji zorientowałam się, że w żaden sposób nie uda mi się zmieścić wszystkich moich rzeczy w dwie walizki na powrót. Dobrze wiedzieć. 
W sobotę po południu zadzwoniłam do pana G. ustalić godzinę zmiany domów, a on mi powiedział, żę przecież nigdzie nie ide, bo okazało się, że ojciec nowej rodziny nieszczęśliwie doznał ataku serca, więc ten dom nie wchodzi w grę i w związku z tym Rotary kompletnie nie wie co zrobić i mam zostać gdzie jestem póki coś się nie wyjaśni. Wszyscy byli w stresie, ja z spakowaną walizką i zupełnym brakiem pojęcia gdzie będę mieszkać przez następne 3 miesiące, moja rodzina, bo w niedzielę przyjeżdża Mei Lin z Ameryki a oni nie mają miejsca w domu i tak dalej i tak dalej. Wieczorem właśnie kiedy byłam w parku z wymieńcami dostałam telefon od Marianeli, żebym wracała, bo za pół godziny przyjeżdża mnie odebrać pan G. by mnie zabrać do nowego domu, chociaż ona nie wie gdzie, bo jej nie powiedział. No i tak trafiłam do nowego domu, bez wcześniejszego uprzedzenia ani żadnej wiedzy kto tam mieszka. 
I szczerze mówiąc trochę się zawiodłam. Spodziewałam się, no tego co każdy wymieniec się chyba spodziewa: rodziny zastępczej, a z kolei z braku innej opcji trafiłam do domu członka rotary, samotnej starszej Pani, która prowadzi zakład fryzjerski i ma dzieci w wieku moich rodziców oraz małego psa. Nie chce brzmieć niemile czy niewdzięcznie, ale jestem zdania, że starsze osoby, członkowie rotary bez żadnego doświadczenia z wymieńcami to nienajlepsze osoby do przyjmowania nastolatków pod dach. Tym bardziej, że odkąd pamiętam, zawsze miałam rodzeństwo, rodziców babcie itd dookoła, ogólnie zwierzyniec w domu ;) 
Pani Maria w sumie dość miło się do mnie odnosiła, chociaż wiadomo było, że przyjęła mnie tylko dlatego, ponieważ jaj klub nie był w stanie znaleźć dla mnie rodziny i nie było innego wyboru, ale jest zapracowaną osobą, prowadzi rodzinny zakład fryzjerski po prostu nie jest w stanie ani poświęcić mi trochę czasu ani nawet przyrządzić jedzenie na obiad/kolacje. Jeszcze sytuacja się skomplikowała faktem, że nie prowadzi samochodu, a szkoła jest za daleko by iść na piechotę (autobus nie dojeżdża). Bardzo się zirytowałam na Rotary, że mnie w takiej sytuacji postawili i uznali za problem z głowy.


(zauważyłam, że trochę narzekam, przepraszam, ale pierwsze parę dni były trudne w nowym miejscu, staram się to opisać jakoś)


W międzyczasie wywiązała się długa korespondencja między rotary w warszawie i w olavarrii, (o której już nie wspomnę)bo chciałam poprosić o znalezienie mi prawdziwej rodziny, odnosiłam wrażenie że Pani u której mieszkam męczy moja obecność i zupełnie nie chce być za mnie odpowiedzialna. No bo bez przesady, nie oszukujmy się, przyjmowanie pod dach młodej osoby to nie do końca takie same jak przygarnianie psa czy kota, że wystarczy mu jedzenie dawać dwa razy dziennie i po problemie ( w Argentynie praktycznie nie istnieje zwyczaj wyprowadzanie psów na spacer, pies Mari na kuwetę w domu (?!?)) Nie jestem pewna czy ktoś wytłumaczył jej wcześniej, z czym wiąże się decyzja bycia host-rodziną. Jak tylko prosiłam ją o jakieś pozwolenie (np. na wyjscie gdzieś, wyjechanie na wycieczkę - koledzy z rotaractu zoorganizowali jednodniowy wyjazd do Bs As, na który byłam zaproszona i jako jedyna z wymienców nie dostałam zgody do pójścia, bo mieszkam z tą Panią ) od razu dzwoniła do rotary i mówiła mi że muszę ustalić to z nimi, bo to oni są za mnie odpowiedzialni (błąd, proszę Pani, to Pani ma za mnie teraz odpowiedzialność jako rodzina zastępcza) Ogólnie dziwna sytuacje.
Parę dni temu dowiedziałam się, że nie ma szansy na inną rodzinę i jak chcę to jedyne co mogę zrobić to wrócić do kraju. A wiadomo że tego nie chce (tata nie łudź się).
Minęło już trochę czasu, i zaczynam się dostosowywać do tego miejsca. Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. A wymiana to z człowiekiem robi, że bardzo szybko się uczy przystosowywać do nowych sytuacji. Doszliśmy do pewnych kompromisów: Podróżować mi nie wolno (żaden kompromis tak naprawdę) Maria płaci z taksówkę do szkoły a na wf biorę rower (zobaczymy czy przeżyję jazde rowerowa po argentyńskich ulicach) dwa razy w tygodniu jem w szkole, w inne dni mam do zjedzenia selekcje fast foodów z zamrażalnika. W efekcie dość sporo gotuję, bo nie cierpię tego świństwa.  Z czego podejrzewam, że Maria jest skrycie bardzo szczęśliwa- ma szczęście, że umiem gotować. No i w poniedziałki jako jedyny wymieniec mam obowiązek chodzenia na spotkania. W zamian podłączyli internet do domu, bo trochę trudno rozmawiać na skypie w zakładzie fryzjerskim.
To by było na tyle, muszę iść spać bo jutro szkoła. Napisze coś więcej jak się sytuacja trochę uspokoi.

wtorek, 17 kwietnia 2012

ups

Hej, wiem, ze dziasiaj mielam wstawic nowy post, wcale nie zapomnialam, ale napotkalam problem z blogspotem- tzn nie moge dodawac wiecej zdjec bez dodatkowej oplaty. Napisze jak soc sie z tym da zrobic. Mam nadzieje, ze znajde jakis sposob

sobota, 7 kwietnia 2012

Viaje al norte 2012 Cz. 2- Salta

Zaczynam tam gdzie skończyłam: dzień 5

Plantacje Yerby




Piąty dzień naszej wycieczki spędziliśmy w drodze, do naszego celu czyli Salty dzieliło nas ponad 1400 Km wiec czekał nas dzień i noc w autobusie. Jedyną ciekawą rzeczą która się wtedy wydarzyła, było to, że o mniej więcej trzeciej rano podczas jazdy ktoś nam kamieniem szybę w autokarze wybił. Ja spałam na dolnym poziomie (wygodniejsze fotele) więc na początku nie rozumiałam/ nie obchodziło mnie co się stało. Po chwili jednak zaczęli na dół schodzić ludzie i nie było mowy o dalszym spaniu. Gdy już ostatecznie się obudziłam ktoś mi powiedział, że wybito szybę na górze i że będziemy musieli się zatrzymać, bo jest pełno szkła i deszczu w środku i ludzie nie mają gdzie siedzieć. Więc przeczekaliśmy kolejne dwie godziny na najbliższej stacji benzynowej podczas gdy kierowcy montowali drewnianą płytkę w miejsce wybitego okna. No tak, Argentyna.
Okazuje się, że takie przypadki nie są wcale tak rzadkie i przypadkowe. Otóż Argentyńskie gangi co jakiś czas (specjalnie w północnej arg. gdzie panuje bieda) zasadzają się na poboczach dróg i czekają, aż przejedzie jakiś autokar turystyczny. Wtedy jedna grupa osób celuje i rzuca kamieniami w okna a druga w samochodzie jedzie za autokarem aż ten zatrzyma się na poboczu by naprawić szkodę. Wtedy kiedy wszyscy pasażerowie wysiądą z pojazdu członkowie tych gangów okradają autokar z absolutnie wszystkiego. Fajnie nie? To był właśnie powód dla którego jechaliśmy aż półtorej godziny z wybitą szybą- kierowcy koniecznie chcieli uniknąć zatrzymywania się na poboczu więc jechali dalej w poszukiwaniu stacji.

Rano dotarliśmy do miasta Salta, stolicy prowincji Salta. Ponieważ padało odbyła się bardzo krótka 'City tour' a potem akomodacja w pokojach i zwiedzanie miasta na własną rękę. Na wieczór zorganizowano nam kolację w tradycyjnej restauracji z tradycyjnymi  tańcami i tradycyjnym jedzeniem. Nie mam niestety fotek z tego wieczoru, ale było ciekawie.

Dzień 7 Pojechaliśmy już zreperowanym  autokarem do Valles Calchaquíes, nie będę opisywać, bo lepiej zrobią o zdjęcia, ale widoki były naprawdę piękne, krajobraz górzysty, z czerwonymi skałami i licznymi jaskiniami i kaktusami. Zwiedziliśmy jedną jakby-jaskinię, która jest znana z ego, że co roku odbywają się tam koncerty dzięki swojej niesamowitej akustyce. 
Po powrocie do Salty powiedziano nam, że mamy czas wolny, ale że jeśli ktoś chce to może pójść z grupą do muzeum wysokogórskiego, zobaczyć coś niesamowitego. Więc poszłam. No i naprawdę, główna atrakcją tego muzeum są znaleziska z przed ponad 500 lat. Są to rzeczy należące do 3 małych dzieci, które wraz z rodzicami przeszli daleką drogę aż na szczyt gór, by zostać złożonym w ofierze Bogom. Te przedmioty to sandałki, lalki, miski, złoto, czapki, zabawki i liczne figurki lam, wszystko to niesamowicie zachowane przez fakt, że przez przeszło 600 lat tkwiły zamarznięte w lodzie. Co najbardziej interesujące jest to, że w lodzie przetrwały również ciała tych trójki dzieci; chłopca w wieku 7 lat, i dwóch dziewczynek (około 15 i 6), przetrwały i to praktycznie w niezmienionym stanie, mają bowiem włosy, zęby, DNA, wszystkie narządy wewnętrzne nienaruszone oraz krew w żyłach. Makabryczne, ale fascynujące. Naukowcy nie są pewni co było przyczyną śmierci tych dzieci, gdyż badanie nie wykazały żadnej oczywistej odpowiedzi, ale podejrzewa się, że podano im w napoju truciznę i takim sposobem ofiarowane Bogom. W muzeum wystawia się jedną mumię na 3 miesiące, po czym następuje zmiana, by jak najlepiej konserwować ciała.
Historia jest niesamowita, a wrażenie jakie zostawia nie do zapomnienia, jak by ktoś chciał poczytać więcej to wstawiam link:

Ósmy dzień spędziliśmy w górach na gospodarstwie z końmi. Było śmiesznie, nie kłamie. Podzielono nas na dwie grupy po mniej więcej 30 osób, każdy dostał konia i w drogę. Tylko tylko, w mojej grupie konno potrafiły jeździć (łącznie ze mną) 4 osoby. Wolne tempo jazdy rewanżowały przepiękne górskie widoki i wspaniałe konie :) Po tym mieliśmy pyszny obiad, jakieś coś na przykład gęstej zupy z serem, małymi twardymi ziemniakami, mięsem i różnymi ziołami PYSZNE. Po obiadku zajęcia grupowe. Wieczorem ja z paroma koleżankami stwierdziłyśmy, że dlaczego nie pojechać gondolką na pobliską górę i zobaczyć panoramę Salty z odległości. Oryginalny plan był by wejść na piechotę, ale jako że jesteśmy wymieńcami, byłyśmy na to zbyt leniwe. Nie żałowałyśmy decyzji, bo wróciłyśmy w dół na piechotę i droga okazała się wystarczająco długa i męcząca by przekonać nas o naszej racji. Zdjęcia wyszły ładne, więc warto było :)

To by było na tyle, następnego dnia wsiedliśmy w autokar i wyruszyliśmy w kierunku Tilcary
Nowy post o Tilcarze za 10 dni (stwierdziłam, że ustalenie deadline ułatwi wszystkim życie)




















































Droga w dół okazała się być barrrrdzo długa


To już fotki z tego miejsca na wsi gdzie konno jeździliśmy, wyobrażacie sobie  teren  z takimi widokami?